Czyli o tym, czy możemy nasze demograficzne dziury zapchać diasporą, a jeśli tak, to czy w ogóle tego chcemy i powinniśmy?
Powiedzieć, że Polska jest obecnie w spirali demograficznej to nic nie powiedzieć. Liczba urodzeń w 2024 była niższa niż w nawet najbardziej pesymistycznej prognozie ludności GUS opublikowanej ledwie w 2022. W ubiegłym roku i przez dającą się przewidzieć przyszłość Polsce będzie co roku ubywało po 150-250 tys. osób rocznie. Efektem tej dramatycznej sytuacji jest nasilona imigracja do Polski, która łata luki pracownicze w gospodarce.
W latach 2014-2021 imigranci pochodzi głównie z Ukrainy, Białorusi, Gruzji i Mołdawii, a więc — może z wyjątkiem Gruzinów — nie wyróżniali się wyglądem na ulicy. Te cztery kraje są jednak już wypłowiałe z potencjalnych zasobów migracyjnych — do tego stopnia, że same zaczęły sprowadzać imigrantów. Również i Polska zaczęła sięgać po siłę roboczą coraz dalej, szczególnie na subkontynencie indyjskim. W tym samym czasie podobny proces przeszły polskie uczelnie — aby się utrzymać po spadku studentów polskich, a następnie ukraińskich i białoruskich, zaczęły rekrutować w Afryce i Azji. Rezultatem obu tych procesów jest zwiększona widoczność imigrantów na polskich ulicach, która oczywiście wzbudziła na prawicy obrzydliwe komentarze i atmosferę pogromu.
Co ciekawe jednak, nawet niektórzy politycy i komentatorzy prawicowi zdają się rozumieć, że polska gospodarka załamie się bez uzupełnienia ubytków spowodowanych zbyt małą liczbę młodych Polaków wchodzących na rynek pracy. Mają jednak na ten pomysł fantastyczne rozwiązanie, które nie wymaga asymilacji imigrantów — ściągniemy z powrotem Polaków zza granicy, których ma być ponoć 20 milionów! Zobaczmy więc, na ile jest w tym prawdy, a na ile to myślenie życzeniowe.
Byłe ZSRR
W tej opowieści o milionach Polaków za granicą szczególne miejsce zajmują Polacy z Kazachstanu. Ma być ich pół miliona, którzy od 80 lat z różańcem w ręku patrzą w stronę Polski i czekają, aż ktoś pozwoli im wrócić do ojczyzny.
Jak wygląda jednak rzeczywistość? Kazachstan podaje bardzo dokładne dane narodowościowe w swoim spisie ludności. Ostatni, z 2021 roku, wykazał 35,3 tys. Polaków w tym kraju. Z tego znajomość języka polskiego zadeklarowało 7,7 tys. osób (za to rosyjski znają prawie wszyscy), a aż 8 na 10 z nich wyznaje prawosławie. Szczególnie ten ostatni fakt powinien zapalić lampkę ostrzegawczą — wyznanie prawosławne nie jest specjalnie powszechne w Polsce, a już szczególnie byłoby dziwne wśród polskich rodzin na dawnych Kresach Wschodnich, gdzie to raczej wyznanie rzymskokatolickie było tożsame z byciem Polakiem w kontraście do grekokatolickich Ukraińców czy prawosławnych Białorusinów. To nie jest oczywiście tak, że Polonia w tym kraju nie istnieje — są polskie kościoły, domy polskie, działacze. Ale łącznie jest to kilka tysięcy ludzi, a nie kilkaset tysięcy.
Podobnie jest w innych krajach dawnego ZSRR. Najwięcej Polaków jest oczywiście na Białorusi i Litwie, tuż przy granicy z Polską. Litewski spis ludności wykazał w 2021 roku 183,4 tys. Polaków, z czego 143,9 tys. zadeklarowało, że ich językiem ojczystym był polski. Warto zauważyć, że jakąś (choćby podstawową) znajomość polskiego deklaruje aż 221,8 tys. osób na Litwie (w tym chociażby była prezydentka). Białoruski spis z 2019 wykazał 287,7 tys. Polaków, jednak ze znajomością polskiego był tam znacznie większy problem — tylko 20,7 tys. osób zadeklarowało, że polski jest ich językiem ojczystym, a jeszcze mniej, bo 4,5 tys., zadeklarowało, że mówi po polsku na co dzień.
autor - Szymon Pifczyk, Ekstremalna Kartografia
Komentarze